MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Szczęściarz

Rozmawiał: MARCIN ZASADA
Rozmowa z Zygmuntem Smalcerzem, mistrzem olimpijskim, trzykrotnym mistrzem świata i czterokrotnym mistrzem Europy w podnoszeniu ciężarów - Nie da się ukryć, że w ostatnich miesiącach sytuacja polskich ciężarów nie ...

Rozmowa z Zygmuntem Smalcerzem, mistrzem olimpijskim, trzykrotnym mistrzem świata i czterokrotnym mistrzem Europy w podnoszeniu ciężarów

- Nie da się ukryć, że w ostatnich miesiącach sytuacja polskich ciężarów nie nastraja optymizmem. Jakie według pana są przyczyny kiepskiego stanu tej dyscypliny?

- Przyznam, że jest to dość dziwna sprawa. Do mistrzostw świata nasza reprezentacja była raczej słabo przygotowana. Kolejnym minusem był brak wszystkich kluczowych zawodników. Niestety, jednak mamy do czynienia z pewnym kryzysem. Uważam, że po ostatnich Igrzyskach Olimpijskich nie odbyła się oczekiwana przeze mnie zmiana warty. Młodzi zawodnicy mieli zbyt mało okazji na zaprezentowanie swych umiejętności, więc przed mistrzostwami po prostu zrobiła się dziura. A z młodymi zawodnikami jest już tak, że potrzeba dużo czasu, by byli w stanie walczyć z sukcesami na najwyższym szczeblu. Wyjątkiem są zawodnicy wybitni, tacy jak choćby Szymon Kołecki.

- Tak, tylko że Szymonowi cały czas towarzyszy jakieś fatum. Jego młody organizm jest już zniszczony przez ciągłe, przewlekłe kontuzje.

- Według mnie, niewiele ma to wspólnego z pechem. Uważam, że błąd popełniono u zarania, to znaczy organizm Szymona nie był dostatecznie zdiagnozowany, gdy rozpoczynała się jego przygoda z tym sportem. Przecież jest to jeden z wymogów. Bez zdjęcia rentgenowskiego kręgosłupa nie można podejmować żadnych działań. Szymon jest wybitnym talentem, jednak de facto jego organizm nie nadaje się do uprawiania tej dyscypliny. Gdyby odpowiednio wcześniej przeprowadzono takie badania, Szymon pewnie nigdy nie dotknąłby sztangi. Z drugiej strony, nie mielibyśmy tak wielkiego zawodnika.

- A czy inne przykłady nie świadczą jednak o pechu, prześladującym nasze podnoszenie ciężarów? Nie wiedzie się Kołeckiemu, ale też Agacie Wróbel i Aleksandrze Klejnowskiej...

- Wokół kontuzji Agaty Wróbel było więcej hałasu, niż rzeczywistych faktów i informacji. Dziennikarze zbyt wcześnie zrobili z tego aferę. Ubolewam, że na przykład na stronach "Przeglądu Sportowego" ukazywały się nagłówki rodem z gazet bulwarowych. Niepotrzebnie. Natomiast co do afery dopingowej Klejnowskiej, to nie wszystko jest takie jasne. Nie mówię, że przypadki takiej dywersji są niemożliwe, jednak zdarzają się bardzo rzadko. Chociaż jeśli zawodniczka i trener zaklinają się, że któraś z przeciwniczek wsypała Klejnowskiej do napoju środki dopingujące, to nie jest to bezpodstawne. Nie muszę martwić się o atmosferę w naszej reprezentacji, która na szczęście nadal jest bardzo dobra.

- A nie uważa pan, że ciężary schodzą powoli na dalszy plan w naszym kraju? Coraz mniej młodych ludzi garnie się do tego sportu...

- Ubolewam nad tym, ale zgadzam się w stu procentach. W Polskim Związku Podnoszenia Ciężarów popełniono wiele błędów, które wychodzą po latach. Wtedy jest już jednak za późno na drobne korekty i trzeba rozpocząć wszystko od początku. Zaniedbano pracę u podstaw i teraz zbieramy tego żniwo. Pozwalamy, by likwidowano sekcje i małe kluby, a przecież to właśnie na wsiach, w dawnych LZS-ach odkrywano wielkie talenty i stamtąd wychodzili wspaniali sportowcy. Moim zdaniem należy jak najszybciej wrócić do korzeni, ponieważ za kilka lat okaże się, że sztangiści to u nas gatunek wymarły i zupełnie przestaniemy się liczyć. Od kilku lat walczę, by na Akademie Wychowania Fizycznego powróciła specjalizacja podnoszenia ciężarów. W tym roku na warszawski AWF zdawać będzie wielu świetnych zawodników, więc liczę, że moje starania nie pójdą na marne. Postawiłem sobie to za punkt honoru. Przychylni temu pomysłowi są również ludzie w Gdańsku i Białej Podlaskiej, więc jestem dobrej myśli.

- A czy nie jest też tak, że rodzice boją się posyłać dzieci na ciężarowe treningi, drżąc o ich zdrowie?

- Po pierwsze, obecnie w większości przypadków, dzieci wybierający sztangę, pochodzą z rodzin patologicznych. Rodziców więc niewiele obchodzi, co robią na przykład ich synowie. A oni, zamiast lądować na ulicy, zajmują się czymś wartościowym. Po drugie, jeśli nie popełnia się błędów w szkoleniu, to zawodnicy nawet na starość są okazami zdrowia. Proszę sobie wyobrazić, że 72-letni Marian Zieliński, były świetny sztangista, na jednym ze specjalnych pokazów stojąc na rękach przy drabince, dwunastokrotnie wycisnął ciężar swojego ciała w górę. A inni? Ozimek, Baszanowski, czy Smalcerz to ludzie, którzy po kilkudziesięciu latach uprawiania tego sportu imponują sportową sylwetką i kondycją.

- Czy coś się zmieniło w tej dyscyplinie na przestrzeni lat?

- Na pewno poziom jest coraz wyższy. Zawodnicy śrubują coraz bardziej nieprawdopodobne rekordy. Technologie również idą do przodu. Tyle, że w Polsce wygląda to wszystko bardzo dziwnie. Kiedyś wszystko było lepiej zorganizowane. Teraz przypomina to trochę jeden wielki bałagan.

- Czy istnieje jakiś moment w pana karierze, który najbardziej utkwił panu w pamięci?

- U schyłku mojej kariery w roku 1975 byłem na Mistrzostwach Europy i świata. Do prowadzącego zawodnika brakowało mi aż 7,5 kilograma. W podrzucie dogoniłem go jednak jakimś cudem i on, żeby wygrać, musiał podnieść ciężar większy od rekordu świata. Przeciwnik spróbował i... padł zemdlony pod sztangą. To było coś niesamowitego. Pojechałem przecież do Związku Radzieckiego, do jaskini lwa i tam zwyciężyłem. Do dziś wspominam tamte wydarzenia z wielką atencją. Zresztą uważam, że miałem ogromne szczęście do odpowiednich ludzi, którzy potrafili pomóc mi we właściwym ukierunkowaniu mojej kariery.

- A co z mistrzostwem olimpijskim? Dla milionów sportowców na całym świecie to sukces pozostający tylko w sferze marzeń.

- Zgadza się. Znalazłem się w elitarnej grupie pięćdziesięciu ludzi w naszym kraju, którzy mogą pochwalić się złotym medalem olimpijskim. To naprawdę niesamowite uczucie.

- W Bytomiu mieliśmy kiedyś wielkie sławy polskiego i światowego sportu, ale obecnie trudno wypatrywać ich następców...

- Kiedyś to miasto było kuźnią wspaniałych talentów w wielu dyscyplinach, a teraz krótko mówiąc, wszystko rozsypało się jak domek z kart. Praktycznie jedynie dżudo pozostało z wielkiej potęgi bytomskiego sportu. Reszta gdzieś zginęła. Dla mnie jest to rzecz niepojęta...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wojciech Łobodziński, trener Arki Gdynia: Karny był ewidentny

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na bytom.naszemiasto.pl Nasze Miasto