Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Miał być pastorem, został lekarzem. Teraz rozmawia z umierającymi na COVID-19. Łódzki lekarz Tomasz Karauda o pracy na oddziale COVID-19

Matylda Witkowska
Matylda Witkowska
Tomasz Karauda miał być pastorem, został lekarzem w łódzkim szpitalu
Tomasz Karauda miał być pastorem, został lekarzem w łódzkim szpitalu Grzegorz Gałasiński
"Ta praca uczy, jak kruche jest życie". Rozmowa z Tomaszem Karaudą, lekarzem oddziału covidowego szpitala im. Barlickiego w Łodzi, który miał zostać pastorem, ale Bóg zdecydował inaczej.

Mówią o panu, że jest pan „lekarzem z powołania”. Czuł pan to powołanie przed przyjściem do zawodu?
Rzeczywiście ludzie mówią mi czasem: „ jesteś lekarzem z powołania”. Przyjmuję to z pokorą, choć oczywiście się cieszę. Ale co to znaczy mieć powołanie? To mogą ocenić tylko ludzie z zewnątrz, którzy patrzą na kogoś, kto wykonuje jakikolwiek zawód. Powołanie można mieć będąc adwokatem, architektem, lekarzem, pielęgniarzem czy pielęgniarką, dziennikarzem. Jeśli masz powołanie to pracujesz z pasją, sercem i masz pomysł na to, co chcesz w życiu robić. U mnie niestety na początku tak nie było. Jestem z wierzącej rodziny, mój dziadek był pastorem, mój tata jest pastorem. I ja też gdzieś w środku czułem, że duchowa droga wspierania ludzi jest mi przeznaczona. I byłem tą drogą zainteresowany. Ale postawiłem sobie takie założenie, przed sobą i przed panem Bogiem, że jeśli dostanę się na medycynę, to mam być lekarzem. A jeśli się nie dostanę, to znaczy, że ta druga opcja, duszpasterska, jest mi pisana bardziej. Uczyłem się i dostałem na studia medyczne i to był dla mnie znak, że jednak mam pomagać ludziom w sposób lekarski.

Myśli pan, że to naprawdę Bóg zainterweniował, czy był to po prostu przypadek?
Przypadek to nie był. Bóg daje człowiekowi talenty i umiejętności, ale bez ciężkiej pracy nie da się dostać na tego rodzaju studia. Trzeba być bardzo zdyscyplinowanym, systematycznym i mieć marzenie o dostaniu się na studia, walczyć o nie. To także studia dla osób bardzo zdolnych, którym nauka przychodzi z łatwością. U mnie tak nie jest. Uważam się za średnio zdolnego, zarówno dostanie się jak i całe studia oznaczały dla mnie dużo pracy i często były nauką pokory.

To skąd pomysł na studia medyczne, skoro pana rodzina od pokoleń była pastorska?
Gdy byłem małym dzieckiem, poważnie zachorowałem. W wieku 5-6 lat prawie dwa lata spędziłem w szpitalu, z przerwami na wakacje i inne kilkutygodniowe przerwy. Powodem były nawracające zapalenia płuc, które rozpoznawano u mnie kilkanaście razy. Dopiero później znaleziono przyczynę tego stanu. Chorobą, która wywoływała u mnie te zapalenia płuc, była toksokaroza. To choroba odzwierzęca, wywoływana przez larwy glist psich i kocich. Prawdopodobnie tata zaraził mnie nią po swoim powrocie z Australii. Dziś jest na nią skuteczne leczenie, ale wówczas w Polsce moje dolegliwości stanowiły dla lekarzy zagadkę.

To prawda, że mama już się z panem w duchu żegnała?
Tak. Lekarze omijali już moją mamę na korytarzu, a świętej pamięci prof. Maria Gołębiowska stwierdziła w końcu, że mimo najszczerszych starań nie robiłaby sobie dużych nadziei na mój powrót do zdrowia. To był moment przełomowy. Pamiętam ten dzień, była zima. Patrzyłem jak dzieci zjeżdżają na sankach. Też chciałem się bawić, ale nie miałem sił. Spytałem mamy, czy ja kiedykolwiek będę jeszcze zdrowy? Mama wtedy powiedziała, że wszystko jest w rękach Boga. Miała wtedy miejsce szczególna modlitwa, chyba pierwsza w moim życiu, modlitwa małego dziecka z mamą o zdrowie. Odbieram to jako cud, bo w następnym tygodniu wszystko uległo poprawie. I już nigdy więcej do szpitala jako pacjent nie wróciłem, trafiłem tam dopiero jako student medycyny.

Te doświadczenia wpłynęły na pana zainteresowania zawodowe?
Chorowałem w dzieciństwie na płuca, ale zupełnie nie myślałem, żeby zajmować się tym jako lekarz. Ale tak mi się spodobała praca w świetnym zespole oddziału pulmunologii szpitala im. Barlickiego w Łodzi, że zostałem. I tak wyszło, że od końca października zajmuję się pacjentami COVID-19. Mogę więc służyć tym, którzy teraz chorują na płuca. W ten sposób jakoś ta historia się zamknęła, a ja mam pełne podstawy do tego, by być wierzącym człowiekiem.

Jak wygląda praca na oddziale koronawirusowym?
Jest to ciężka psychicznie praca, bo pracuje się z pacjentami, którzy się duszą. A duszenie się jest najgorszą śmiercią, jaką można sobie wyobrazić, może poza torturami. To codzienna utrata oddechu. Człowiek próbuje złapać oddech, ale coraz mniej płuc ma sprawnych, reszta jest już zajęta przez proces zapalny. Liczba zgonów sprawia, że praca na oddziale covidowym jest dla lekarza trudna. Ale z drugiej strony, może także dzięki temu, że jestem z rodziny pastorskiej, czuję się tam potrzebny. Wiem, że razem z zespołem robimy dobrą pracę.

Zajmuje się pan zarówno ciałem i duchem pacjentów?
Jeśli tylko mam czas i mogę sobie na to pozwolić, rozmawiam z pacjentami. Cieszę się, że mam tu do odegrania jakąś rolę. Bywają na przykład sytuacje, gdy pacjenta trzeba do czegoś przekonać. Wtedy koledzy często proszą, żebym poszedł z nim porozmawiać. Na oddziale covidowym nie ma rodzin pacjentów, więc siłą rzeczy my jesteśmy trochę przyjaciółmi, trochę księżmi, trochę pastorami. Często jesteśmy tymi osobami, które pacjenci widzą w ostatnich chwilach swojego życia.

Często rozmawia pan z umierającymi?
Dużo było tych rozmów. Pamiętam ostatnie święta Bożego Narodzenia i starszego pana, który został przyjęty na oddział z COVID-19. Jak się dowiedział, że spędzi święta w szpitalu, był wstrząśnięty. Nie miał przy sobie telefonu, więc pożyczyłem mu własny. Zajmowałem się innym pacjentem i słyszałem, jak rozmawia ze swoim synem. Mówił „syneczku, mam to świństwo. Zbliżają się święta i jakbyśmy się nie usłyszeli, to życzę ci wszystkiego najlepszego, kocham cię”. Ten pacjent szybko się niestety pogorszył, wkrótce go straciliśmy. To była jego ostatnia rozmowa z synem.

Pamiętam też małżeństwo, które trafiło na nasz oddział. To byli starsi ludzie. Oboje zakażeni, leżeli w jednym pokoju. Ona się pogarszała, on się poprawiał. W pewnym momencie mąż był gotowy do wypisu, ale poprosił, że chce zostać w szpitalu, przy swojej małżonce. Oczywiście zgodziliśmy się. Stał się pomocnikiem pielęgniarki, zresztą znakomitym. Odłączał i przyłączał kroplówki, odgarniał żonie włosy, pomagał przy toalecie, poił i karmił. Niestety ona odeszła z powodu COVID-19 oraz innych chorób, które miała. Zapamiętałem go wychodzącego ze szpitala z

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Miał być pastorem, został lekarzem. Teraz rozmawia z umierającymi na COVID-19. Łódzki lekarz Tomasz Karauda o pracy na oddziale COVID-19 - Dziennik Łódzki

Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto