Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Bytom: O kruchości ludzkiego żywota, czyli "Traviata" w Operze Śląksiej

Magdalena Mikrut-Majeranek
„Traviata” Giuseppe Verdiego to jedna z najpopularniejszych oper wszech czasów. W historii Opery Śląskiej realizowana była wielokrotnie, jednakże nigdy w takiej wersji. Najnowsza produkcja bytomskiego teatru w reżyserii Michała Znanieckiego i pod kierownictwem muzycznym Bassema Akikiego stanowi zwierciadło, w którym przeglądać się może współczesne społeczeństwo. Nie ma tu zbędnego patosu, gorsetów i upudrowanych bon vivantów, a miejsce kurtyzany zastąpiła redaktor naczelna „Vogue’a”, rządząca światem mediów i mody. Burzliwa historia pewnej miłości została brawurowo przeniesiona z wieku pary i elektryczności wprost do czasów społeczeństwa informacyjnego.

Giuseppe Verdi w 1853 roku stworzył „Traviatę” na kanwie „Damy kameliowej” (1848 r.) Alexandra Dumasa (syna), która z kolei została oparta na autentycznej biografii kurtyzany Marie Duplessis i historii jej romansu z pisarzem. Opera opowiada o pełnej poświęceń miłości śmiertelnie chorej kurtyzany zakochanej bez pamięci w młodym poecie Alfredo Germoncie, który zjawia się przypadkiem na balu i wyznaje żywione do niej uczucie. Zakochani opuszczają zatłoczony Paryż i wyjeżdżają do podparyskiej miejscowości. Niestety, ich sielskie życie przerywa pogarszający się stan zdrowia Violetty. Kurtyzanę odwiedza też ojciec młodziutkiego Alfreda, który prosi ją o zakończenie romansu. Violetta z ciężkim sercem postanawia odejść od ukochanego i wrócić do stolicy. Alfredo dowiedziawszy się, że wybrała się na bal do Flory Bervoix, jedzie tam i poniża schorowaną kobietę. Ta wraca na prowincję, gdzie w samotności zmaga się ze śmiertelną chorobą. Jednakże tuż przed śmiercią następuje pojednanie kochanków.

Tak opisana historia mogłaby w zasadzie wydarzyć się wszędzie, nie tylko 200 lat temu. Wykorzystując potencjał drzemiący w dziele Verdiego, reżyser Michał Znaniecki przeniósł sceniczną akcję z XIX-wiecznego Paryża do czasów nam współczesnych, portretując przedstawicieli wielkiego biznesu. Paryż. Świat blichtru, szampańskiej zabawy, haute couture i pokazów mody. Króluje w nim niepodzielnie ona. Violetta Valery. Naczelna magazynu modowego "Vogue". Co łączy ją z Violettą Verdiego? Niemal wszystko. Jest piękna, potężna i śmiertelnie chora. Pocieszenie znajduje w ramionach młodego Alfredo. Znaniecki jasno zarysował nić łączącą świat wykreowany przez Verdiego z jego własnym.

Violetta (Joanna Woś) to charyzmatyczna bizneswoman, która poświęciła się pracy. Schlebia jej zainteresowanie przystojnego młodzieńca, który rozniecił w jej sercu autentyczne uczucie, ale zachowując zdrowy rozsądek, potrafi usunąć się w cień, kiedy wymaga tego sytuacja. Rola Violetty jest niezwykle trudna, bo bohaterka grana przez Joannę Woś niemal nie schodzi ze sceny, a jej arie naszpikowane są koloraturą, jest też wysoka tessitura oraz sopran liryczny z elementami dramatycznego. Mistrzyni włoskiego belcanta doskonale radzi sobie nawet z najtrudniejszymi partiami, wirtuozowsko ozdabiając melodie.

Natomiast Alfredo (Andrzej Lampert) Znanieckiego to skromny, trochę nieokrzesany, początkujący paparazzi, który przypadkiem trafia do świata wielkiej mody i... daje się ponieść. Targany emocjami przechodzi wewnętrzną przemianę i z czułego kochanka zmienia się w żądnego zemsty, co doskonale udało się oddać na scenie Andrzejowi Lampertowi, który zresztą partią Alfreda debiutował na deskach Opery Śląskiej w Bytomiu osiem lat temu. Artysta wypada rewelacyjnie nie tylko wokalnie, ale i aktorsko. Od tej pory Alfredo będzie nosił jego twarz.

Ciekawą postać zbudował także Stanislav Kuflyuk wcielający się w rolę Giorgio Germonta, ojca Alfreda. Jego głęboki baryton doskonale komponuje się z sopranem Joanny Woś. To opiekuńczy ojciec stojący na straży rodzinnego honoru, ale też gentleman zatroskany o los śmiertelnie chorej kobiety. Jest i zadziorny baron Douphol (Kamil Zdebel). Zasadniczo każda z postaci występujących w „Traviacie” jest wielowymiarowa i pełna sprzeczności. Każda podlega pewnej metamorfozie. A chór!? Cóż to jest za chór! W „Traviacie” odgrywa ważną rolę, ponieważ wciela się w paparazzi, czy w gości na balu Flory. Chór już nie tylko stoi i pięknie śpiewa, ale kreuje wydarzenia. Zrywa z zasadą czwartej ściany, przekraczając magiczną linię demarkacyjną oddzielającą go do tej pory od widowni. Członkowie chóru wchodzą pomiędzy widzów, robiąc im zdjęcia, zagadując.

Po warstwie dźwiękowej warto przyjrzeć się wizualnej stronie spektaklu. Scenografia Luigi Scolio jest stonowana, skrojona na miarę XXI wieku. Pełen przepychu apartament Violetty Valery zastąpił modny, minimalistyczny loft (czyżby pierwowzorem sufitu był ten z foyer Opery?) z widokiem na wieżę Eiffla, symbol Paryża, wzniesiony w 1889 roku, a więc 36 lat po premierze „Traviaty”. Tym razem to nie scenografia zachwyca, ale genialna muzyka, charyzmatyczni bohaterowie oraz balet – na wskroś współczesny, bo choreografię stworzył duet rodem z Kieleckiego Teatru Tańca. Jest efektownie, zadziornie, ale jednocześnie baśniowo – za sprawą kostiumów. W operze występują trzy motywy: zabawa, miłość, choroba, co zostało zaznaczone nie tylko w libretcie, ale m.in. poprzez choreografię ułożoną przez Elżbietę i Grzegorza Pańtaków, reżyserię świateł, ale i poprzez kostiumy Joanny Medyńskiej. Mamy tutaj do czynienia z trzema pokazami mody (bo jak jest „Vogue”, to pokaz musi się odbyć!). Każdy z nich posiada przewodni kolor odpowiadający nastrojowi prezentowanych wydarzeń. W scenie otwierającej spektakl tancerze ubrani są w szkarłatne kostiumy, podczas balu u Flory – złoto-czarne, a w finale czarne, zapowiadające tok wydarzeń.

Uznaje się, że najpiękniejszą arią w „Traviacie” jest duet „Libiamo ne' lieti calici” (szczególnie w wykonaniu Marii Callas i Luciano Pavarottiego), kiedy Alfred, poproszony o wzniesienie toastu, intonuje radosną pieśń o zabawie i miłości. I niezwykłej urody nie można mu odmówić, ale Michał Znaniecki odczarował operę i sprawił, że w pamięci widzów już na zawsze, niczym niegasnące powidoki, zapisze się niezwykle poetycka, subtelna, oniryczna scena finałowa i „Prendi, quest’è l’immagine” Violetty. Nie ma tu zbędnego patosu, jest za to gra na uczuciach i emocjach. To wzruszający kres istnienia. Violetta zamyka powieki, a dzieło dobiega końca. Scena ta została zainspirowana musicalem Boba Fosse’a „All that jazz”, w który autor opowiada o swoim umieraniu. W centralnym miejscu sceny ustawiono łoże, na którym kona Violetta. Jednakże nie jest to jedyne łóżko ustawione na scenie. Na drugim planie znajduje się jeszcze kilka jemu podobnych, a leżące na nich tancerki powtarzają ruchy wykonywane przez umierającą solistkę. Śpiewacy wchodzący w muzyczny dialog z Violettą podchodzą nie do niej, ale do jej kopii, symulakrów właśnie.

Giuseppe Verdi tworząc „Traviatę” zainicjował powstanie nowego kierunku operowego zwanego weryzmem. Cechowało go odejście od tematyki fantastycznej i poszukiwanie tematów w codziennym życiu. Społeczeństwo XIX-wieku nie było jednak gotowe na mówienie wprost o swoich słabościach, a premierowy pokaz „Traviaty” okazał się klapą. Michał Znaniecki, pozostając wierny Verdiemu, w swoim spektaklu także stworzył lustro, w którym mogą przeglądać się widzowie. Dokonał analizy współczesnego społeczeństwa cyfrowego podporządkowanego technologii mobilnej, żyjącego w hiperrzeczywistości, erze Baudrillardowskiego „simulacrum”, karmiącej się ułudą. W operze znajdziemy autoanalizę społeczeństwa. Mowa tu o wychodzeniu z roli, zrzucaniu Goffmanowskiej maski zdobiącej nasze oblicze i dekonstrukcji precyzyjnie budowanej fasady, za którą skrywamy prawdziwe „ja”. Artyści w trakcie spektaklu pozbywają się symbolicznych protez podnoszących ich samoocenę. Śpiewaczki wyciągają wkładki powiększające piersi, ściągają peruki… Dokonuje się chwilowe katharsis. Przyglądając się bohaterom możemy zobaczyć w nich siebie. Prztyczkiem może być wykorzystanie nowych mediów. Reżyser sięga po technologię mobilną, pokazując że jesteśmy nieustannie podłączeni do risomatycznej Sieci. Uzależnieni. W jednej ze scen Alfredo znajduje Violettę na Skypie, dzwoni do niej i śpiewa, a publiczność widzi jedynie jego twarz wyświetlającą się na ekranie tableta.

W Operze jak w soczewce skupiają się wady współczesnego społeczeństwa. Znaniecki jest dobrym obserwatorem życia codziennego i w swoim najnowszym dziele piętnuje pewne zachowania. Mowa tu o manii fotografowania, nieustannego robienia selfie dokumentującego każdy szczegół z życia (artyści wbiegają na scenę i robią sobie oraz publiczności zdjęcie, a reżyser prowadzi transmisję online na Facebooku, Alfredo pstryka selfie ze schorowaną i pozbawioną peruki Violettą, przekraczając tym granicę dobrego smaku), nachalnych paparazzi goniących za sensacją (scena, w której Flora rozdziera szaty pokazując biust, by odciągnąć fotografów od tonących w uścisku Violetty i Alfreda). Bytomska „Traviata” pokazuje także ulotność życia i jego sztuczność.

I choć „Traviata” wystawiana jest od 165 lat, bo tyle minęło od premiery w Teatro la Fenice w Wenecji, nadal wierna jest zamysłowi Verdiego, ponieważ pokazuje odbicie współczesnego świata. Michał Znaniecki doskonale uchwycił wszelkie niuanse rządzące naszymi przyzwyczajeniami i zaktualizował uniwersalny przekaz Verdiego. Teraz pozostaje nam wziąć sobie do serca jego spostrzeżenia. Czy chcemy współtworzyć „społeczeństwo spektaklu”?

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Nie tylko o niedźwiedziach, które mieszkały w minizoo w Lesznie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na bytom.naszemiasto.pl Nasze Miasto